Paryż z Lotu Ptaka

blog kulturalno-turystyczny, w dni parzyste praktyczny, w nieparzyste romantyczny

Month: Sierpień, 2012

L’education sentimentale

” (…) Ten album ma sto lat, pochodzi z tajemniczej rodzinnej rupieciarni. (Każda rodzina ma coś takiego). Minęło sto lat od czasu, kiedy człowiek, który wykleił te karty fotografiami, wycinkami z gazet i pamiątkami, co jakiś czas wyjeżdżał i zwiedzał świat. Znał już pociąg i statek parowy, ale najczęściej  podróżował powozem. Musiał być kimś ciekawym świata, bo wybierał się w podróż co rok, był w Szwajcarii, w Paryżu i w Londynie, objechał też Węgry, odwiedził Kassę, Locse, Oradę. Wszytsko, co po drodze zobaczył i uznał za godne zapamiętania, trafiało do albumu, który potem gdzieś się zawieruszył, a ja go teraz oglądam po stu latach.

Ten mój daleki i nieznany krewny podróżował jeszcze z pietyzmem. Pojechał do Paryża, obejrzał w Luwrze Wenus z Milo, kupił barwną reprodukcję i przywiózł ją do domu, wkleił do albumu i podpisał „Wenus z Milo”. Kupił też obraz przedstawiający angielski parlament, umiścił go w albumie i podpisał: „Tu mieszka angielska demokracja”. W Karlsbardzie oglądał przedstawienia teatralne, przywiózł stamtąd na pamiątkę drukowany złotymi literami program teatralny. (…) Z Paryża przywiózł egzemplarz sławnego pisma „Charivari” z 7 marca 1838 roku, pełnego plotek i śmiesznych karykatur. W Wiedniu bardzo spodobał mu się ogród schonbruński, przywiózł stamtąd kwiat. (…)

Ten album jest skromny i naiwny. Z rozczuleniem przewracam jego pożółkłe karty. ale po chwili coś sobie uświadamiami ogarnia mnie wstyd. Bo ja nie śmiałbym przywieźć z Paryża i umieścić w albumie obrazka  z Wenus z Milo ani podpisać go przez wzgląd na niedokształconych. Obcy już nam ten drobiazgowy, odświętny, nieśmiały i delikatny sposób oglądania, odczuwania, nasłuchiwania  świata. My każdego lata rzucamy się jak szaleni, opychamy się nim obiema rękami. Wszystkiego nam mało! W ciągu sześciu dni chcielibyśmy zobaczyć góry – wszystkie góry! – od Szpicbergów do Tatr Wysokich, Lido, Paryż razem z Luwrem i Juna-les-pins, za pół ceny. Kto dziś wybiera się w podróż, pospiesznie wysyła-dwie kartki „z tego pięknego miejsca” i uważa za naturalne, że to piękne miejsce jest Kopenhagą czy Wenecją. Sto lat temu podróżny wymawiał jeszcze te nazwy z nabożeństwem. Do Gaisten szykował się tak jak my na wyprawę do Indii, ale był jeszcze bardziej przejęty i wzruszony. Przeżycie stanowiła zwykła podróż do Wiednia czy nad jezioro Hamori. (…)

Dawny podróżnik obserwował, słuchał, widział i zapamiętywał. My już tylko jeździmy.”

Te słowa Sandor Marai napisał w 1938 roku. Skoro jemu wydawało się wtedy, że świat przyspieszył, to co na ten temat mielibyśmy my do powiedzenia?  Marai to jeden z moich ulubionych pisarzy, jego szkice podróżne zawarte w zbiorze W podróży mogłabym tu wpisywać codziennie i w całości. Nie mam na to czasu. Ale dziś wzięłam oddech i przeznaczyłam godzinę na przepisanie tego cytatu.

Daleko od szosy

Ten blog poświęcony jest miastu, ale żeby obserwować je z wigorem i zainteresowaniem, należy od czasu do czasu się od niego oddalić, opuścić, spojrzeć na nie z innego punktu widzenia i zdefiniować je od nowa, często poprzez opozycje. Jeśli umieścić by Paryż na jednym biegunie, to na drugim znajdzie się wszystko to, co dotyczy regionu położonego w centralnej Francji – Creuse, miejsca, gdzie spędziłam kilka ostatnich dni.

Czy to z powodu mojego dalekiego od perfekcji akcentu, czy też z powodu niedostatecznej wiedzy na temat geografii swojego kraju, grunt, że żaden ze znajomych Francuzów w Paryżu, nie zrozumiał za pierwszym podejściem, dokąd się wybieram. Kiedy wymawiałam nazwę Creuse, szybko z entuzjazmem podejmowali temat rejsów promami po Morzu Śródziemnym, aż do momentu, kiedy udawało mi się wcisnąć małe sprostowanie, że to nie o croisiere mi chodzi, ale o Creuse – region oddalony o 250 kilometrów od Paryża, gdzie jest kilka jezior, rzeka i nie, nie ma morza. Ah bon odpowiadali znajomi z konsternacją. entuzjazm z gwałtownością z jaką się wzniósł, opadł, a oni przekonani,że zostałam do tego wyjazdu zmuszona przez moich bliskich, gotowi mi byli współczuć i wybawić z opresji. Bo na temat Creuse we Francji panuje najwięcej niesprawiedliwych stereotypów. A ja świadomie wybrałam to miejsce na kilkudniowy odpoczynek i nie mogłam się go wprost doczekać, bo wiedziałam że znajdę tam to wszytsko, czego na co dzień brakuje mi w Paryżu. A zatem, oto co znalazłam tam, czego nie mam tu.

Przestrzeń. Creuse to najmniej zaludniony region we Francji. Od wieków życie toczy się tu wokół i dzięki rolnictwu. Od 200 lat mieszkańców regionu stopniowo ubywa, nie ma dużych miast,autostrad, krajobrazów industrialnych. Są za to rzadko rozsiane miasteczka, wsie i połacie niezamieszkanej przestrzeni.

Natura. Ona tutaj rządzi. Rytm życiu nadają prace związane z uprawą ziemi, hodowlą zwierząt, pór roku, pogody. Mieszkańcy są przyrodzie zupełnie podporządkowani, a ona odpłaca im się pejazażem tak pięknym i zróżnicowanym – lasami, jeziorami, potężną rzeką wijącą się krętymi gardłami przez cały region, wyżynami, dolinami, polami, że wygląda, jakby natura podarowała człowiekowi wszystko, co ma najlepszego, wymagając jednocześnie całkowitego poświęcenia.

Skromność. Creuse, to jeden z najbiedniejszych regionów we Francji. Ludzie żyją tu z rolnictwa, głównie hodowli bydła, i od niedawna z turystki (choć podobno ten sezon był najsłabszy od kilku lat). Poza przyrodą i spokojem nie ma tu wielu atrakcji, które przyciągałyby turystów. Ani wina, ani sery z tego regionu nie mogą konkurować z tymi z sąsiednich. Miasteczka nie wyróżniają się niczym szczególnym ani pod wzgęldem architektonicznym, ani animacji kulturalnej. Ludzie zajęci pracą, silnie połączeni więzami rodzinnymi, nie szukają kontaktu z obcymi. I właśnie te wszystkie cechy w moim mniemaniu stają się zaletami tego miejsca, które od kilkunastu lat przyciąga swoją bezpretensjonalnością podobny typ ludzi. Nieśmiali i zachowawczy mieszkańcy Creuse koegzystują z szukającymi spokoju i prostoty ( która w czasach mody na wszystko co wiejskie, eko, bio, rustykalne itp itd, stała się bardzo trudna do osiągnięcia). Tutaj pomidor jest po prostu pomidorem i nikt nie zachwyca się nad tym, że pachnie, że ma nieregularny kształat i smak. Lokalni z politowaniem kręcą głową nad tymi którzy w ekstazie je fotografują, wąchają, dotykają, bo co niezwykłego jest w pomidorze?!

Dystans. Począwszy od fizycznego dystansu między ludźmi, który jest o wiele większy niż w przepełnionej linii 4 metra , którym podróżuję dwa razy dziennie (gdzie, udając,że to normalne oglądamy twarz przypadkowego współpasażera z odłegłości 1 centymetra) przez dystans w zachowanich ludzi między sobą, bo na serdeczność i przyjacielski ton należy tu sobie zapracować, po ogólny dystans do życia, a tym samym siebie samego ułatwiający obiektywne spojrzenie, tworzą się odpowiednie proporcje od których o krok od harmonii.

Wszystko to brzmi jak sielanka?  Oczywiście nie ma tu na nią miejsca. Z jakichś powodów Creuse jest Wąchockiem Francji. Nuda, zaściankowość, ograniczenia – tymi słowami też można by tę część kraju opisać. Ale nie na moim blogu. Było mi tam dobrze. Domy z kamienia wyglądają solidnie i przyjaźnie. Czuję że wyjechałam stamtąd, by nabrać sił, pewności i inspiracji, a kiedy będę gotowa, to wrócę i znajdę swoje miejsce.

Tymczasem Paryż przywitał mnie na dworcu Austerlitz delikatnie – ciepłym wieczorem i pięknym zachodem słońca.

Odbiór.

Cinema ce soir?

Od metra Cluny La Sorbonne czy Saint Michel do Sorbony można dotrzeć, idąc bulwarem Saint Michel – ale będzie nudno. A wystarczy skręcić na wysokości rue des Ecoles w stronę wieży Montparnasse i potem w pierwszą uliczkę w prawo, by znacznie urozmaicić sobię ten spacer. Zacieniona wąska uliczka Champollion kryje dla nas trzy niespodzianki. Dwa przytulne kina i jeden przyjemny bar.

Kinomanom Le Champo jest dobrze znane, wystarczy wymienić nazwę tego kina, by każdy natychmiast je zlokalizował. Wyróżnia je wyłaniająca się zza rogu charakterystyczna fasada, 74-letnia tradycja (od 2000 roku wpisane na listę zabytków)  i repertuar składający się z klasyki kina. Przychodzę tu w ciemno, bez sparwadzania, „co grają”, bo wiem, że zawsze znajdę coś interesującego. Claude Chabrol powiedział, że to kino było jego drugim filmowym uniwersytetem i rzeczywiście, podążając w wyznaczanych przez repertuar Le Champo kierunkach, można odebrać kompletny kurs międzynarodowej historii kina.

Tuż obok, dosłownie wciśnięte w kąt, znajduje się nowocześniejsze Reflet Medicis. Jeszcze bliższe mojemu sercu, bo Jean-Marc, jego dyrektor, dobrze zna i szanuje polskie kino. To tu kilka lat z rzędu (choć nie wiem, czy podobnie będzie w tym roku) na przełomie listopada i grudnia  odbywa się festiwal filmów polskich, którego piąta edycja w zeszłym roku bardzo odświeżyła związki paryżan z polską kinematografią, a poseansowe „koktajliki”  stały się legendą samą w sobie (pozdrowienia dla zaglądających tu członków ekipy organizującej edycję 2011, do zobaczenia na Kinopolska 2012).

Oba kina łaczy szacunek dla widza i autorów filmów, szczera chęć dzielenia się miłością do kina i nigdy nie pokazuje się tu nudnych filmów!

Kawa przed seansem, wino po filmie?  By radości stało się zadość, przedłużeniem kina Reflet zdaje się być bar na przeciwko – dobra muzyka, dobre towarzystwo i ceny przystępne studentom, wszak jesteśmy dwa kroki od Sorbony.

To co, kino dziś wieczorem?

Lato w mieście vol. 3

Z całego wachlarza paryskich muzeów najchętniej odwiedzam te z drugiego i trzeciego szeregu. Takie, do których trafia się przypadkiem – przechodząc obok, o których ktoś kiedyś wspomniał, nie będąc pewnym, w jakiej części Paryża ono się znajduje, które objawiają się po dłuższym pobycie w mieście, kiedy kończy się już lista powszechnie polecanych miejsc do zobaczenia.

W kolejce do opisania czeka muzeum lalek, muzeum Edith Piaf prowadzone przez jej dawnego znajomego w prywatnym mieszkaniu, urocze i zabawne muzeum erotyzmu w okolicach Moulin Rouge, z nim rymuje się muzeum romantyzmu itd. itd…A w każdym z tych miejsc czeka ktoś, kto gotów opowiadać godzinami o szczegółach, anegdotach, ba! o całym wszechświecie danej ekspozycji, a ja zawsze z przyjemnościa w takie rozmowy nurkuję.

Ale przyznam, że w te upalne sierpniowe dni, kryterium, które przyjęłam przy wybieraniu miejsc do odwiedzenia zamyka się w pytaniu, czy na miejscu jest park, najlepiej ogród, a najlepiej pusty!

I choć trudno uwierzyć, dwie minuty od bulwaru Saint Germain istnieje takie miejsce. Muzeum poświęcone romantycznemu malarzowi francuskiemu – Eugene Delacroix znajduje się w domu, w którym artysta spędził ostatnie siedem lat życia. I choć bardziej od  malarstwa podobaja mi się pisane przez niego dzienniki, to oglądanie obrazów i rycin w ich „domu” nadaje im dodatkowych walorów.

Do muzeum wchodzimy przez spokojny, prywatny dziedziniec, przechodząc przez sale wystawowe które dawniej były mieszkaniem malarza, dochodzimy do schodów łączących je z wybudowanym w ogrodzie atelier. A w samym ogrodzie krzew figowy, na którym właśnie dojrzewają owoce – kto znajdzie się tam za dwa tygodnie zabierze ze sobą, oprócz wrażeń estetycznych, aromatyczną fige. Resztę zostawiam Wam do odkrycia. Podobno bez Delacroix nie byłoby impresjonistów.

P.S.1 Fragment obrazu z pierwszego zdjęcia to obraz Leona Riesenera Portrait de Madame Leon Riesener, a cytat pochodzi z powieści V. Nabokowa Maszeńka (opowiadanie tak ładne i nostalgiczne jak imię tytułowej bohaterki).

P.S.2 Po ostatnich zawirowaniach jakim uległy statystyki odwiedzin mojego Ptaka chciałabym podziękować: po 1. wszystkim którzy znaleźli się tu (nie) przypadkiem i zostali zanim wspomniała o mnie Asia, po 2. Asi ze Styledigger za przemiłe słowa, rekomendację i tartę cytrynowo-śliwkową zjedzoną na spółkę w Latającej Mrówce, z niecierpliwością czekam na jej londyńskie opowieści, po 3. wszystkim nowo przybyłym odkrywcom.

Zabrzmiało jak przemowa przy odbieraniu Oscara ale cóż mogę…La vie en rose. Odbiór.

Stay tuned

 

Im więcej nowych historii do opisania, tym mniej na to czasu. Ot, paradoks. Kolejka tematów, miejsc i osób do opisania skrupulatnie się wydłuża, produkcja postów trwa…